Zalane Żuławy, Hel jak wyspa. Taka przyszłość nas czeka
Artykuł jest częścią cyklu #JedziemyWPolskę. Chcesz opowiedzieć o czymś, co dzieje się w Twojej miejscowości? Pisz na dziejesie@wp.pl.
Wszystkie teksty powstałe w ramach cyklu #JedziemyWPolskę znajdziesz tutaj.
Żaneta Gotowalska-Wróblewska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Z roku na rok podnosi się poziom wód, sztormy częściej przelewają się przez nadbrzeża w naszym kraju. Czy wszyscy odpoczywający nad Bałtykiem powinni przyzwyczaić się do wizji zmiany polskiego wybrzeża?
Prof. dr hab. Jacek Piskozub, oceanolog, profesor Instytutu Oceanologii PAN: Zagrożenie jest realne, ale nie w bliskim czasie.
Jaki to więc rodzaj zagrożenia?
Taki, do którego jesteśmy najmniej przygotowani organizacyjnie i psychicznie. Dzieje się powoli, wręcz niezauważalnie z roku na rok. Fizyka jest taka, że zmiany nie zatrzymają się przez parę stuleci, nawet pod wpływem tego, co już zrobiliśmy dotychczas.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Oblały farbą dzieło Moneta w Szwecji. Coś jednak poszło nie tak
Podnoszenie się poziomu morza o ok. trzy mm rocznie (w tej chwili ponad cztery mm), to coś, czego człowiek nie zauważy. To nie jest łatwe do zobaczenia gołym okiem. Ludzie mają przekonanie, że niewiele się zmienia i nic się nie stanie.
W czym jest największy problem?
W tym, że zabezpieczenia brzegów w wielu miejscach, łącznie z Żuławami, już nie są przygotowane na - co prawda rzadkie - możliwe spiętrzenia sztormowe. Przy coraz wyższym poziomie morza takie samo spiętrzenie staje się coraz bardziej groźne. Jeśli poziom morza jest o 20 cm wyższy niż w czasach przedprzemysłowych, trzeba 20 cm mniej spiętrzenia, by mieć taki sam poziom wody, która przeleje się przez wały.
Co będzie dalej?
Za 10 lat to będzie kolejne ok. 4-5 cm. Kiedy patrzy się np. na Ustkę, woda przelewa się ledwo, ledwo. Patrzę jednak na to, jakby to wyglądało np. 100 lat temu. Przy takim samym sztormie woda byłaby kilkanaście centymetrów poniżej poziomu nadbrzeża. I wtedy nie byłoby problemu. Na tym to właśnie polega, że sztorm tej samej wielkości będzie powodował znacznie większe straty, ponieważ startuje z wyższego poziomu.
Jak wygląda obecnie poziom spiętrzenia sztormowego na Bałtyku?
Każdej zimy mamy spiętrzenia ok. metrowe. Historycznie bywały na Bałtyku takie, które na wschodniej jego części, koło Gdańska, miały dwa metry, a w Świnoujściu nawet ponad trzy metry (na przełomie XIX i XX wieku).
Co by było, gdyby to się powtórzyło?
Gdyby było nawet ok. dwumetrowe spiętrzenie, praktycznie całe Żuławy byłyby zalane. Już w tej chwili, bo nie mamy wystarczająco wysokich wałów. To przestaje być rzadkim zjawiskiem, będzie coraz częstsze. Nie jest tak, że za rok wszystko się zaleje. Gdzieś w najbliższych dekadach nastąpi sztorm na tyle duży, że zaleje Żuławy po raz pierwszy od wojny, kiedy były one zalane w sposób celowy.
Co dalej?
Gdybyśmy nic nie robili, nastąpi kolejne zalanie. Będzie ono trochę szybciej i tak coraz częściej. Moment, kiedy Żuławy mogłyby zostać zalane na stałe, to koniec XXII wieku. To jednak nic pocieszającego. Jeśli bowiem całe Żuławy będą zalane, mogą nastąpić duże straty w ludziach. Tam są tereny, które już są ponad metr pod wodą. Dodajmy do tego jeszcze dwa metry spiętrzenia sztormowego - to wystarczy, żeby utonąć.
Tak samo Hel - będzie przerywany. Sztormy praktycznie już go przerywały w latach 90. Takie sztormy będą występować coraz częściej, aż w końcu któremuś się to w pełni uda.
Co wtedy?
Albo Hel, patrząc na infrastrukturę drogową i kolejową, będzie co chwilę przerywany i naprawiany, albo stanie się wyspą. Lepiej nie mówić o miastach, jak np. Gdańsk, który nie jest chroniony od strony morza. Już powinniśmy budować wrota powodziowe, a nie robi się tego. W którymś momencie przyjdzie takie spiętrzenie sztormowe, że zaleje Dolne Miasto, rejon od stadionu do Parku Reagan'a i dopiero wtedy zacznie się myślenie o programie ratowania Gdańska. A to powinno dziać się już teraz.
Jeśli założymy, a jest to prawdopodobne, metrowe zwiększenie poziomu morza do końca wieku, do tego - zupełnie typowy - metr spiętrzenia, mamy Żuławy zupełnie zalane. To pewność matematyczna. Gdybyśmy przestali emitować gazy cieplarniane mniej więcej do połowy wieku i nie przekroczyli 1,5 stopnia, sytuacja byłaby lepsza.
Nie byłby to metr, a ok. 60-70 cm, a to i tak dużo. Póki co jednak nie ma woli politycznej, by zmniejszyć emisję, a co dopiero, by wydawać setki miliardów dolarów na usuwanie dwutlenku węgla. Nie sądzę, żebyśmy poszli ścieżką rozsądną. Pójdziemy ścieżką tzw. business as usual i będziemy mieć metr wzrostu poziomu morza.
Politycy myślą w skali czasowej do najbliższych wyborów. Jestem przekonany, że program ratowania Żuław powstanie w Polsce, ale dopiero po tym, jak będą one pierwszy raz porządnie zalane. Tak to działa, Polak mądry po szkodzie.
Ponadto na Żuławach jest 1000 km wałów do podwyższenia, co powinno robić się sukcesywnie już w tej chwili. Tymczasem walczy się z bobrami, które podgryzają wały. To świadczy o tym, że nie robi się nic poważniejszego, jedynie doraźne zabezpieczenia. A to kropla w morzu potrzeb.
Kiedyś wystąpił już problem zalania?
Zdarzyło się zalanie Wyspy Nowakowskiej, to było w 1983 roku. I to bez udziału wody rzecznej, jedynie z udziałem sztormu. Potem drugie w 2009 roku. Nie słyszałem, by od tego czasu podwyższono wały powodziowe. Jedyne, co zrobiono, to postawiono wrota sztormowe na Tudze, co chroni centralne Żuławy przed typowymi spiętrzeniami, ale już pod koniec wieku to nie wystarczy.
Co można byłoby więc zrobić, by zapobiec tej najgorszej wizji przyszłości?
Najdrobniejsza, ale najważniejsza zmiana - jeśli remontuje się jakąkolwiek infrastrukturę portową, powinno się ją podwyższać, choćby o tyle, o ile podwyższyło się morze, czyli o minimum 20 cm. Tego się nie robi. Tworzy się nowe nadbrzeża, na tej samej wysokości. Druga kwestia to tworzenie wrót sztormowych/bram powodziowych, jak ta na Tudze. Powinno być ich więcej, na pewno w Gdańsku. To zabezpieczyłoby miasto do końca wieku. Należy także dbać o wały powodziowe, z którymi niewiele się robi, poza doraźnymi pracami remontowymi.
Być może nie warto bronić przed zalewaniem każdego terenu, choć w Polsce popularne jest powiedzenie, że nie oddamy ani guzika. W Niemczech stworzono plany, które tereny należy chronić, a które nie. Jeśli to są łąki czy pola, można sobie pozwolić na zalanie ich na kilka tygodni.
W Polsce, przy naszych chaotycznych planach zagospodarowania terenu, wszędzie powstają budynki mieszkalne, które trzeba chronić. Ktoś zbuduje dom lub pensjonat na klifie i żąda, by go w związku z tym zabetonować. Jeśli Urząd Morski się ugnie i go zabetonuje, klif przestanie być choćby źródłem piasku dla plaż.
Grozi nam więc sytuacja, że np. w XXII wieku w Polsce plaż w ogóle nie będzie?
Mało plażowiczów się nad tym zastanawia, ale piasek na plażach nie pojawia się z dna morza, lecz z ruchu rumowiska znad brzegu. Źródłem są klify i strumienie, które go transportują.
Ponadto w wielu miejscach, czego turyści nie wiedzą, plaże istnieją dzięki sztucznemu uzupełnianiu, poprzez refulację (polega na przetransportowaniu m.in. z pogłębiarki rurami lub szalandą piasku z dna morza na plażę i rozgarnięciu go przez maszyny budowlane - przyp. red.).
Nie mamy jednak wcale tak dużo miejsc na dnie morza, które mogą być źródłem piasku. Zwykle to jest muł, który nie nadaje się na plaże. Za jakiś czas nastąpi problem, skąd brać piasek do refulacji. Wtedy możemy mieć piękne plaże jedynie we wspomnieniach.
Rozmawiała Żaneta Gotowalska-Wróblewska, dziennikarka Wirtualnej Polski
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl