Z kredensów na okładkę "Vogue’a". Koronki z Koniakowa noszą dziś gwiazdy
Artykuł jest częścią letniej edycji cyklu Wirtualnej Polski #JedziemyWPolskę. Wszystkie reportaże publikowane w ramach akcji są dostępne na jedziemywpolske.wp.pl.
Koronka koniakowska na wybiegu
Lucyna Ligocka-Kohut ma na sobie kremową sukienkę - a jakże - z koronki koniakowskiej. Na pytanie, ile w szafie ma takich sukienek, odpowiada: - Oj dużo. Nawet nie wiem. Ale ja kocham koronki. Nie tylko je promuję, ale otaczam się nimi, noszę je i umiem to robić z gustem - opowiada.
I faktycznie, stylizacja jest niezwykle ciekawa i współczesna. Koronkową sukienkę zestawiła z wysokimi kowbojkami i szerokim, skórzanym paskiem. Nie zaskakuje zatem, że Lucyna pracuje z największymi domami mody, nie tylko w Polsce, ale też za granicą. Sama heklować - jak w góralskiej gwarze Trójwsi Beskidzkiej mówi się na tworzenie koronek na szydełku - nie umie. Ale koronki kocha tak bardzo, że postanowiła się w końcu nimi zaopiekować i stała się ich ambasadorką.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zapomniany symbol kobiet XIX w. To nie gorset był hitem
Czytaj też: Polka projektuje dla księżnej Kate i Meghan Markle. "To również ciężka praca fizyczna"
- Największy projekt? Kolekcja na Paris Fashion Week, autorstwa Rei Kawakubo. Odezwała się, bo chciała zamówić "materiał". Myślała, że nasza koronka nadaje się - dosłownie - do szycia. Że może ją sobie dowolnie ciąć. Uświadomiłam ją, że to nie tak, że to dzieło, że każdy element najpierw powstaje osobno, a później łączone są w jedną całość i na tym polega ich wyjątkowość. Zamówiła wtedy kilkaset serwet, w różnych rozmiarach i różnych kolorach - opowiada Lucyna.
Lucyna Ligocka-Kohut, antropolożka, projektantka, aktywistka Źródło: Dorota Kuźnik WP
Tak powstała kolekcja ślubna marki Comme des Garçons, zaprezentowana w 2018 roku na Paris Fashion Week. Dziś wiadomo, że nie był to tylko epizod, a koronka na paryski weekend mody wróciła także siedem lat później, wraz z polską projektantką Magdą Butrym.
Po lewej: kreacja z kolekcji Magdy Butrum na Fashion Week 2025, po prawej: kreacja projektu Rei Kawakubo i marki Comme des Garçons z Paris Fashion Week z 2018 r. Źródło: Materiały Centrum Koronki Koniakowskiej
Dzięki wydarzeniom modowym rangi światowej, o Koniakowie stało się głośno kolejny już raz. Bo jak spojrzeć na to szerzej, popularność lokalnej koronki jest sinusoidalna. Od XIX wieku, kiedy to się narodziła, zdążyła zachwycić między innymi dwór królewski w Pałacu Buckingham, Celine Dion czy Watykan.
W 2024 te konkretne koronki pojawiły się na okładce "Vogue'a", a jako ostatnia - jak dotąd - w różowej kreacji spod szydełka koniakowskich artystek wystąpiła Doda, podczas festiwalu w Sopocie.
Ale za koronkami stoi coś więcej niż moda. To coś, co zbudowało - dosłownie i w przenośni - małą górską wieś i jej mieszkańców.
Sztuka, której sekretu nikt nigdy nie spisał
- Jak w środku nocy wpadnie mi do głowy jakiś wzór, muszę go natychmiast zrobić, bo jak zapomnę, to już koniec. Jeszcze nigdy nie zrobiłam dwóch takich samych serwetek. Każda jest inna - mówi Bogumiła Wrzecionko. Hekluje od dziecka.
Obok kanapy leży pudełko, a w nim nici i szydełko - aby było pod ręką.
Koronki koniakowskie Źródło: Licencjodawca
Bogusia i jej siostra sztuki nie nauczyły się od mamy, lecz od sąsiadki. Siadały obok, miały swoje szydełka, swoje nici - najczęściej z przemytu z pobliskich Czech. Podpatrywały wzory.
- Musiałyśmy to podpatrzeć, bo heklowania nie da się inaczej nauczyć. To jest sztuka przekazywana z ust do ust. Ktoś ci musi pokazać. Tu każdy element powstaje osobno, a dopiero później łączymy je w jedną całość. Coś tam niby w internecie pokazują, ale to nie ma nic wspólnego z naszą koronką - mówi artystka.
- Trzeba tę wiedzę przekazywać, żeby to nie zginęło, dlatego między nami nigdy nie było zazdrości czy zawiści. Kobiety z Koniakowa zawsze chętnie dzieliły się swoimi wzorami - mówi siostra Bogusi, która sztuki dziergania koronek także nauczyła się już jako bardzo mała dziewczynka.
- Jak miałam 10 lat, zrobiłam swój pierwszy obrus - chwali się. - Ja naszej siostrze uheklowałam sukienkę do komunii - odpowiada na to Bogusia. Dzisiaj dom artystki jest bogato ozdobiony serwetami, które znalazły miejsce nie tylko na stole czy w kredensie, ale też w ramach na ścianie - jak obrazy.
Z synową, która - choć nie pochodzi z Koniakowa - także nauczyła się sztuki koronczarstwa, prowadzi nawet sklep, w którym sprzedają swoje dzieła.
Koronki koniakowskie Źródło: Licencjodawca
Bywało jednak, że koronka tkana była w bólach. Tak było z Dorotą. Była w podstawówce, kiedy mama wręcz siłą zmuszała ją, żeby zakładała regionalny strój. Tak ubrana musiała jeździć z nią na festiwale, pokazy czy nawet po hotelach, żeby sprzedawać koronki.
- Mówiła, że było jej tak strasznie wstyd, że koronek wręcz nienawidziła. A że historia lubi się powtarzać, tak samo jest teraz z moją córką. Mamy kryzys i trochę ją zmuszam, żeby się uczyła, ale przetrwamy to - mówi z uśmiechem Lucyna. Na informację, że to podejście dość kontrowersyjne, odstające od współczesnego modelu wychowawczego, odpowiada, że wie i się tym w ogóle nie przejmuje.
- Nikt nie powiedział, że tradycja musi być przekazywana z radością i chęcią. Czasem trzeba kogoś przynajmniej zmobilizować, bo by nie przetrwała. Dorota Cieślar, która tak nie chciała jeździć z mamą na festiwale, to dziś laureatka nagrody Kolberga i jedna z najbardziej utalentowanych koronczarek w historii - dodaje. Choć pewnie nawet o sobie w ten sposób sama nie pomyśli.
Koronka, którą stoi Koniaków i którą utkała miłość
- Kobiety stąd nie są feministkami i żadna koronczarka tego nie powie, ale był czas, że zarabiały nawet trzykrotnie więcej od swoich mężów. Za pieniądze, które zarobiły na heklowaniu budowano domy i wysyłano na studia dzieci. Z szacunku dla męża koronczarki jednak zawsze umniejszały swój wkład w domowy budżet - opowiada Lucyna, powołując się na wywiady do prowadzonych przez siebie badań naukowych na temat koniakowskiego dziedzictwa.
Ale o tym, że ręcznie dziergana koronka jest czymś wyjątkowym, wiedziano odkąd powstała. A powstała dawno, bo w XIX wieku, gdzieś na warsztatach rękodzielniczych w szkołach. Mężatki tradycyjnie miały obowiązek zasłaniania włosów, a więc potrzebowały czepców. W tradycyjnym stroju ludowym czepiec miał elementy koronkowe, więc - skoro już uczono je dziergać na szydełku - powoli zaczęły robić je same.
Jedne z pierwszych koronek do czepców góralskich. Do zobaczenia w Centrum Koronki Koniakowskiej. Źródło: Fot. Dorota Kuźnik WP
Jedną z dziewczynek, która uczyła się w szkole, jak posługiwać się szydełkiem, była Zuzanna Wałach, mieszkanka sąsiadującej z Koniakowem Istebnej. Pochodziła z artystycznej, ale ubogiej rodziny, więc na służbę wysłano ją do oddalonego o ok. 40 km Goleszowa. Tam także robiono koronki, ale techniką zupełnie inną - klockową.
Zuzanna podpatrzyła tam jednak, że przecież uheklować może nie tylko czepiec, ale też serwetę czy obrus. Wróciła do domu i zaczęła się tym trudnić. Ze swoimi rękodziełami chodziła kilkanaście kilometrów do Wisły, gdzie sprzedawała je po karczmach.
Zuzanna za mąż wyszła za pierwszego sołtysa Koniakowa. I tak z Istebnej koronka - dzięki miłości Zuzanny i jej męża - powędrowała do Koniakowa. Nikt jednak nie wiedział, że już niebawem miejscowość stanie się głównym ośrodkiem sztuki, która przetrwa wieki.
Zuzanna zyskiwała coraz to nowe rynki zbytu. Rąk do pracy było więc potrzebnych coraz więcej i tak koronką zaczynały się trudnić - zawodowo - sąsiadki Zuzanny z przysiółka Kadłuby.
Bez miłości - i to tej "grzesznej" - koronka koniakowska pewnie nie byłaby dziś w miejscu, w którym jest. Sąsiadką Zuzanny była bowiem Maria Waszut, która zakochała się z wzajemnością w żonatym mężczyźnie.
Teofil Gwarek był wykształcony i bogaty, ale taka miłość we wsi zamieszkałej przez bogobojnych górali w teorii powinna być bez szans na przetrwanie. A jednak - mimo kontrowersji - Maria i Teofil byli ze sobą, biorąc ślub dopiero po śmierci pierwszej żony mężczyzny.
W świetle tego, jak patrzono wówczas na kobiety, które "kradły mężów", Marii z pewnością było trudno. Mimo to właśnie ona zintegrowała lokalną społeczność. Otworzyła lokalny ośrodek cepelii, w którym formalnie zatrudniane były koronczarki. Co więcej, miała dostarczać miesięcznie 20 kg - ilość ogromną jak na ten rodzaj rękodzieła - koronkowych serwet, obrusów i kołnierzyków, więc z koronek realnie dało się żyć.
Koronka na dworze królowej
Z Teofilem, który miał szeroką siatkę kontaktów, w tym w zespole Śląsk, Maria zaczęła wychodzić z lokalnym produktem jeszcze dalej. To właśnie dzięki staraniom koniakowskiej artystki i jej męża, zespół - podczas występu na brytyjskim dworze królewskim - przekazał serwetę przedstawicielom pałacu Buckingham.
Dzieło tak się spodobało, że złożono zamówienie na jeszcze jedną, dedykowaną Elżbiecie II, na 20-lecie panowania królowej, wykonaną z najcieńszych nici, jakie były dostępne.
Nici, z których wykonuje się koronki koniakowskie Źródło: Dorota Kuźnik WP
- Niestety, Maria Gwarek zmarła w trakcie tworzenia dzieła i nigdy go nie ukończyła, ale jak udało mi się ustalić, koronka ostatecznie do Pałacu Buckingham trafiła. Z tym że autorstwa Anny Bury. Przekazała mi tę wiadomość jej siostrzenica. To był duży, biały obrus. Mówiła, że pamięta, jak ciocia robiła go godzinami w kuchni - opowiada Lucyna i dodaje: - Śmiejemy się, że pewnie król Karol pije kawę przy koniakowskiej koronce, ale przecież tak może być.
Dziś wiadomo, że koniakowskie koronki nie tylko odwiedziły Londyn, ale wręcz okrążyły świat.
I w końcu kobiety znowu zaczęły realnie na tym zarabiać. Bo ile kosztowały serwety, obrusy czy ubrania przez lata nikt nie wiedział. Cennika nie było, a koronczarki sprzedawały zawsze wszystko pod stołem. Nawet się z tym nie obnosiły.
W koniakowskich domach też próżno było szukać koronek. Co robiły, to sprzedawały. U siebie miały ceratę i stare firanki, a dzieła sztuki robiły na handel.
Dziś Koniaków wygląda inaczej, a zasługi Lucyna z dumą przypisuje m.in. sobie. To ona w końcu postanowiła - dosłownie - kupić koronce dom w Koniakowie. W budynku naprzeciw remizy otworzyła muzeum i poświęcone jej centrum.
Koronka, z której utkana jest lokalna społeczność
- Kiedy sześć lat temu chodziłam z prelekcjami o historii do szkół, dzieci w ogóle nie wiedziały, że ich mamy heklują. Wszyscy robili to po cichu, trochę się wstydzili. Oczywiście to nie tak, że pamięć o koronce zanikła na wieki, bo wybijała się chociażby przy okazji "afery stringowej", kiedy to z błogosławionej znakiem krzyża, wręcz świętej koronki, która przecież przyozdabiała szaty i obrusy liturgiczne, zrobiono "wulgarną" bieliznę, wywołującą oburzenie starszych artystek.
Ale co do zasady wokół koronki działo się niewiele, a jak już, to incydentalnie. Mało kto pokazywał jej piękno, próżno było szukać zebranej w jedną całość historii.
- Więc postanowiłam się tym zająć. Początkowo zajęłam się historią, robiłam różnego rodzaju projekty, aż w końcu postawiłam wszystko na jedną kartę, kupiłam dom i otworzyłam centrum - opowiada.
Stringi koniakowskie Źródło: PAP
W Centrum Koronki Koniakowskiej, oprócz muzeum, jest szkoła, w której działają trzy grupy, w tym specjalne spotkania seniorek i dzieci. 20 dziewczynek uczy się heklować, ale przychodzą nie tylko na zajęcia. Czasem też po prostu, żeby ze sobą pobyć. Tak samo seniorki, czy dorosłe kobiety.
- Wcześniej nie miały takiej okazji, bo gdzie? - retorycznie pyta Lucyna i dodaje: - To nie jest miasto, w którym można pójść na kawę, pogadać z koleżanką. Po domach dzisiaj ludzie też już się mniej spotykają. Tu mogą. Mają możliwość, której nie było wcześniej. I robią coś, z czego realnie są dumne.
Przygotowania do sesji zdjęciowej dla Vogue Źródło: Centrum Koronki Koniakowskiej
- W sumie nie wiem, czy babcia jeszcze to robi, ale pamiętam, że kiedyś heklowanie zaczynała od zrobienia znaku krzyża świętego - mówi Anna Rolnik, która wraz z mamą, babcią i ciocią wzięła udział w biciu rekordu Guinessa w tworzeniu największej koronki. Pięć koronczarek przez pięć miesięcy robiło pięciometrową serwetę. - Cieszę się, że mogłam wziąć udział w tak międzypokoleniowym projekcie. Serweta robi wrażenie - dodaje.
Anna Rolnik ze swoją serwetą Źródło: Archiwum prywatne
Profanacja sacrum i łamanie konwenansów
Anna Rolnik brała udział także w sesji zdjęciowej do "Vogue'a", kiedy to koronka koniakowska trafiła na okładkę. - Nawet sobie nie wyobrażałam, że to może zajść tak daleko, że przyjdzie mi kiedyś brać udział w czymś takim.
Samą sesję Ania też wspomina jako niezwykłe doświadczenie. Część sesji miała miejsce w szkole. - To było zabawne. Dostaliśmy chyba najgorszą salę, jaka była, bo resztę mieli zajętą. Tym sposobem światowej sławy fotografka z Paryża, jedna z ważnych redaktorek polskiego "Vogue'a" i my w tych koronkach znalazłyśmy się w odrapanym pomieszczeniu. Niezłe zderzenie - opowiada Ania.
- Ja to zawsze mówię zwiedzającym, że nie trzeba być chudą i wysoką, żeby trafić na okładkę "Vogue'a". Wystarczy robić koronki! - śmieje się Lucyna, która wspomina nie tylko tę, ale też wiele innych sesji zdjęciowych dla największych marek.
- Pamiętam jedną, podczas której modelki były fotografowane na jednej z koniakowskich łąk. Jak wyglądają sesje, wie chyba tylko ten, kto brał w nich udział. Choć dla nas to dzieła sztuki, dla fotografików czy modelek to po prostu ubrania. Podczas przebierania, wszystko ląduje na wielkiej kupie - śmieje się Lucyna.
Każda sesja zdjęciowa jest wielkim przeżyciem dla samych artystek. Widok dzieł ich serca, na które patrzy ja się jak na ubranie - jedno z wielu - bywa po prostu trudny.
- Pamiętam jak podczas jednej z dużych sesji, sukienka tak się wybrudziła od trawy i błota, że koronczarki nie mogły na to patrzeć. Pozbierały sukienkę z ziemi i wyprały, najlepiej jak umiały, choć ta już nigdy więcej nie nadawała się do użytku. "Ale tak się tego zostawić nie godziło (reg. nie wolno)" - mówiły mi - tłumaczy Lucyna.
Dziś Lucyna, ale same twórczynie również, wiedzą, że choć koronka nadal jest czymś niezwykle cennym, musi ewoluować, by przetrwać. Tak jak przez lata ewoluowało wzornictwo, dziś z duchem czasu musi iść także podejście.
- Tak samo jak trzeba było pogodzić się z tym, że koronka koniakowska występuje na bieliźnie, dziś wszyscy wiedzą, że żeby mogła się wybić, będzie traktowana po prostu jako element garderoby.
Czy się to koronczarkom podoba, czy nie, koronka stała się czymś, co nie jest po prostu pięknym, lokalnym rękodziełem, ale czymś, co było w stanie podbić świat. Czymś, za co zbudowały domy, wykształciły dzieci i czymś, co może w przyszłości jeszcze dać im emeryturę.
- Zawód już jest wpisany do CECH-u, więc już niedługo koronczarką będzie można być zawodowo - mówi Lucyna i kwituje: - A pomysłów, jak koronkę z Koniakowa wynieść jeszcze wyżej, mam ciągle całe mnóstwo. To tylko kwestia czasu.
Dorota Kuźnik, dziennikarka Wirtualnej Polski
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl