WP Ważny temat
WP Ważny temat

"To pogoda na ostro". Susza, a zaraz potem powódź

- Nie jestem optymistą. Niestety muszę stwierdzić, że tego trendu nie odwrócimy - mówi dr Jarosław Suchożebrski, hydrolog z Uniwersytetu Warszawskiego w rozmowie o permanentnej suszy w Polsce. - Z głębokiej suszy nagle przechodzimy w sytuację lokalnych powodzi. (...) To pogoda na ostro - dodaje.

Artykuł jest częścią cyklu #JedziemyWPolskę. Chcesz opowiedzieć o czymś, co dzieje się w Twojej miejscowości? Pisz na dziejesie@wp.pl.

Wszystkie teksty powstałe w ramach cyklu #JedziemyWPolskę znajdziesz tutaj.

Paweł Figurski: Lato jak marzenie. Ciepło, słońce, nie pada. Gdzie wady?

Jarosław Suchożebrski: Właśnie w tym, że nie ma deszczu. Za nami czerwiec, w którym powinno być sporo opadów i trwa lipiec, czyli najbardziej wilgotny miesiąc w roku. A opadów jest bardzo niewiele.

Bez wątpienia mamy suszę. A patrząc w dłuższej perspektywie - długotrwałą suszę hydrologiczną.

Kiedy to się zaczęło?

Nasza susza hydrogeologiczna, czyli najgorszy rodzaj suszy, to kwestia problemów, które nawarstwiają się co najmniej od kilkudziesięciu lat. Sęk w tym, że nawet jeśli trochę popada, to nie likwiduje największego problemu, czyli obniżenia poziomu wód podziemnych. Składa na to nie tylko aktualna pogoda, ale też ocieplenie klimatu i działanie człowieka.

Dr Jarosław Suchożebrski

Dr Jarosław Suchożebrski

Źródło: Archiwum prywatne

A przecież o suszy zaczynamy mówić, dopiero gdy jakiś czas nie ma deszczu.

Susza to bardzo złożony proces. Gdy przez tydzień czy przez dwa nie pada deszcz, to wtedy mówimy o suszy meteorologicznej. Tylko konsekwencją tego okresu bez deszczu jest to, że wody zaczyna brakować w glebie, bo tę niewielką ilość zużywają rośliny, a reszta paruje. Tylko niewielka część wsiąka i przenika do wód podziemnych.

Na początku brak wody widać na polach uprawnych, wysychają uprawy, a w mediach pojawiają się zdjęcia spękanej gleby. Wtedy zaczynamy interesować się suszą, bo to jest widoczne gołym okiem, a dla nas najczęściej oznacza, że ceny produktów rolnych będą wysokie, co odbije się na naszych portfelach.

W następnej kolejności obserwujemy obniżanie poziomu wody i wysychanie małych rzek. Zaczyna się susza hydrologiczna.

Jeśli opad nie pojawia się albo pojawia się bardzo rzadko i jest go niewystarczająco do zasilenia zapasów wody w glebie, obniża się poziom wód podziemnych. To najgorszy rodzaj suszy, bo najtrudniej go zlikwidować.

Wysychające rzeki to właśnie sygnał, że mamy kiepską sytuację z wodami podziemnymi, bo to one powinny te rzeki zasilać, gdy nie pada. A gdy coraz częściej wody zaczyna brakować w rzekach, to coraz więcej pobieramy jej z wód podziemnych.

Chce pan powiedzieć, że sytuacja hydrologiczna w Polsce jest dużo bardziej dramatyczna, niż nam się wydaje po kilku suchych tygodniach?

Jeśli chodzi o płytkie wody podziemne to rzeczywiście mamy bardzo duży problem. Praktycznie w całej Polsce obserwujemy obniżenie jego poziomu. Widać to w wysychających studniach gospodarczych. Daje to o sobie znać szczególnie w rejonach rolniczych czy górniczych, gdzie funkcjonują kopalnie odkrywkowe, które dodatkowo obniżają poziom wód podziemnych.

Parzęczew w woj. łódzkim, Nowa Słupia w woj. świętokrzyskim, Supraśl na Podlasiu. To tylko przykłady gmin apelujących o oszczędzanie wody.

Te apele najczęściej pojawiają się w obszarach intensywnej produkcji rolniczej, a są to jednocześnie obszary z niskimi opadami i najwyższą temperaturą roczną, więc dużo wody wyparowuje. Mogą to być też obszary, gdzie metodą odkrywkową wydobywa się węgiel brunatny, bo odwadniając kopalnie, obniża się poziom wód podziemnych. Dlatego w tych regionach mamy największy problem z wodą.

Co z tym możemy zrobić? Wielkie gospodarstwa muszą mieć wodę. Czy jeśli ja nie podleję grządki z ogórkami, uratuję sytuację rolnika gospodarującego na kilkudziesięciu czy kilkuset hektarach?

Odpowiedź można streścić w dwóch słowach: oszczędność i retencja. Staramy się wody nie marnować i staramy się ją magazynować, gdy jest jej dużo.

A skąd zakazy podlewania ogródków? Najczęściej robimy to po południu, gdy wracamy z pracy. Wtedy jest też najwyższa temperatura, więc woda najszybciej wyparowuje. Jeśli chcemy efektywnie podlewać, by woda została wykorzystana przez rośliny, powinniśmy to robić wcześnie rano lub wieczorem.

Pamiętajmy też o dniach z opadami. Nie pozwólmy tej wodzie tak szybko spłynąć, spróbujmy ją zatrzymać, pozwólmy jej wsiąknąć. Warto się też zastanowić czy betonowa kostka na całym podejściu do domu rzeczywiście jest najszczęśliwszym rozwiązaniem. Łapmy wodę. Już jedna 100-litrowa beczka na deszczówkę pozwoli zaoszczędzić na podlewaniu roślin.

To, o czym pan mówi, wydaje się dotyczyć wsi i przedmieść. Czy kiedyś może zabraknąć wody w dużych miastach, choćby w Warszawie, Krakowie, Łodzi?

Na razie wody w dużych miastach nie zabraknie. Warszawa, Kraków czy Poznań korzystają z zasobów dużych rzek. Raczej nie grozi nam, że zabraknie wody w Wiśle czy Bugu. Łódź, o której pan wspomniał, leży na bardzo zasobnym zbiorniku wód podziemnych. To nie oznacza, że nie będą występowały problemy z jej z dostawą, które w Warszawie już kiedyś przerabialiśmy.

Myślę, że ten problem szybciej dotknie mniejszych miast, które korzystają z zasobów wód podziemnych. Szczególnie tych, które mocno się rozbudowują, co powoduje problem ze wsiąkaniem wody i zasilaniem warstw wodonośnych.

Mówimy o miastach powiatowych, gdzie jak grzyby po deszczu powstaje zabudowa łanowa i zamiast pól mamy rzędy domów i długie asfaltowe ulice?

Dokładnie. I tu mamy dwa problemy. Po pierwsze taka zabudowa powoduje zmniejszanie powierzchni, gdzie woda może swobodnie wsiąkać w glebę, a jednocześnie stwarza zagrożenie powodziami. A po drugie - więcej domów, to więcej odbiorców wody. Koło się zamyka.

Ale burmistrzowie się cieszą - miasto się rozwija, deweloperzy budują ładne osiedla, przyjeżdżają nowi mieszkańcy, a kasa z podatków puchnie.

Proszę dodać, że jeszcze wybrukują centrum i postawią zieleń, ale w donicach, prawda?

Tak powstają place-patelnie, na których nikt nie chce przebywać w gorące letnie dni. A skoro mamy piękne, gładkie, uszczelnione place, na których woda nie ma gdzie wsiąknąć, to przy opadach pojawia się zagrożenie podtopieniami powodziami.

To zjawisko pojawia się w miastach coraz częściej. Gdy w krótkim czasie spadnie intensywny deszcz, czasami o wielkości miesięcznej sumy opadów, to z odprowadzaniem takiej ilości wody nie poradzi sobie żaden system kanalizacji.

To powoduje, że woda musi spłynąć po tych wybetonowanych powierzchniach. A gdybyśmy pozwolili jej wsiąkać, część zmagazynowali, ograniczylibyśmy zagrożenie powodziowe, a jednocześnie zatrzymalibyśmy wodę na czas suszy.

Czy zerwanie kawałka bruku i posadzenie kilku roślin rzeczywiście pomoże? Czy to takie maskowanie walki z problemem, bo w tym samym czasie zabudowujemy przedmieścia?

Przyrodnik by odpowiedział, że im więcej terenów zielonych, tym lepiej.

Wszystko składa się z sumy drobnych działań. Jeśli Kowalski zatrzyma 100 litrów wody, a Nowak kolejne 150 litrów, to przy kilku tysiącach mieszkańców robi nam się poważna ilość. W całym mieście nie zrobimy łąki kwietnej, ale każde miejsce, gdzie woda jest zatrzymywana lub ma szansę wsiąknąć, jest na wagę złota.

Są już technologie na zatrzymanie wody, czy umożliwienie jej wsiąkania, nawet na terenach "wybetonowanych". To np. płyty chodnikowe, które ją przepuszczają. Powstają też podziemne magazyny na wodę.

Polskie miasta odrabiają tę lekcję walki o każdą kroplę? Mam wrażenie, że informacje o nowym zielonym parku w miejsce parkingu dla samochodów przeplatają się ze zdjęciami wyremontowanego rynku, czyli w istocie wybrukowanego placu.

Duże miasta zobowiązane są do opracowania strategii adaptacji do zmian klimatu. Jej elementem jest gospodarowanie wodą tak, by zapobiegać powodziom i łagodzić skutki suszy.

Gorzej jest w mniejszych miejscowościach, ale zmiany postępują szybciej tam, gdzie problem jest już namacalny.

Tak jak jedna ładowarka wyciągnięta z gniazdka nie rozwiązuje problemu nadmiernego zużycia prądu, tak samo dokręcenie kranu przez jednego mieszkańca nie zrobi większej różnicy. Efekt jest w masie i każda kropla wody, każdy kilowat zaoszczędzonej energii składa się na coś większego.

Naprawdę wystarczą proste działania, oszczędzanie wody, ponowne jej wykorzystywanie. Młode pokolenie, które dorasta w czasach narastających problemów związanych ze zmianami klimatu, bardziej sobie zdaje sprawę z zagrożenia. Młodzi ludzie myślą już inaczej o wodzie i prądzie.

A tu i teraz politycy słuchają hydrologów?

Problemu nie da się nie zauważyć - mamy suszę, pogarszającą się jakość wody, więc i politycy muszą być świadomi zagrożenia. A z działaniami bywa różnie, tym bardziej że polityka ma swoje zasady, a w szczególności, gdy trwa wyścig wyborczy.

Przykładem jest Odra. Tu polityka wygrywa ze zdrowym rozsądkiem i myśleniem o przyszłości. Mam na myśli plany dalszego regulowania rzeki czy zrzuty zasolonych wód. W zeszłym roku mieliśmy problem ze złotymi algami, który najpewniej niedługo wróci.

W Polsce znajdziemy jednak także przykłady innego myślenia o gospodarce wodnej. To działania punktowe, które są warte odnotowania. To choćby zielone torowiska, zielone wiaty przystankowe. W Łodzi renaturalizuje się rzeki. O takich projektach coraz częściej słyszy się w Warszawie.

Kiedyś chcieliśmy się pozbyć wody z miasta jak najszybciej. Nowoczesne założenia gospodarki wodnej w mieście zakładają zatrzymanie jej jak najdłużej, oczyszczenie i ponowne wykorzystanie. To koncepcja "miasta gąbki", wedle której system wodny miasta działa jak natura - pobiera wodę, magazynuje i powoli oddaje.

W to wpisują się też programy przywracania mokradeł, renaturyzacji dolin rzecznych, które kiedyś zostały zmeliorowane i osuszone.

W jakiej perspektywie nasze działania mogą przynieść pozytywny efekt?

To nie będzie tak, że rok w rok będziemy mieli suszę. Pojawią się zapewne bardzo mokre lata. Proszę zauważyć, że dawno nie mieliśmy powodzi. Częściej jednak będziemy mieli problemy z suszą.

Nie jestem optymistą i niestety muszę stwierdzić, że tego trendu nie odwrócimy. Mamy bowiem czynnik, przy którym mocno namieszaliśmy, czyli klimat. Musimy nauczyć się gospodarować wodą w warunkach wodnego kryzysu.

Będzie tylko gorzej?

Możemy spowolnić zmiany, może na jakiś czas zatrzymać. Raczej już ich nie odwrócimy.

Mało zachęcające do oszczędzania.

To co, po nas choćby potop? Musimy myśleć o tych, którzy będą żyli na tym świecie, gdy nas już nie będzie. Nasze dzieci, wnuki - to oni odziedziczą świat zmieniony przez nas.

A możemy im zostawić w Polsce pogodę jak we Włoszech, Hiszpanii i Grecji?

Nie liczmy na palmy nad Bałtykiem. Nie będziemy jeździć nad nasze morze, jak nad wody w ciepłych krajach. To dlatego, że jeśli klimat zrobi się naprawdę gorący, to Bałtyk nie będzie nadawał się do kąpieli. Jest akwenem bardzo zanieczyszczonym, więc pojawią się problemy z zakwitami, które zresztą już teraz coraz częściej występują.

Na pewno zmieni się szata roślinna. Badania leśników pokazują, że zmieniają się piętra roślinności w górach. Zmieniają się zasięgi występowania roślin, które lubią chłodniejsze i wilgotniejsze siedliska, jak choćby świerk. Drzewa iglaste powoli zostają wypierane przez drzewa liściaste, którym te warunki bardziej odpowiadają.

Jak może wyglądać lato 2050?

Możemy pobawić się w futurologię. Może być to lato bardzo mokre i z powodziami albo bardzo suche i gorące. To, co widzimy, to coraz częstsze i groźniejsze zjawiska ekstremalne. Z głębokiej suszy nagle przechodzimy w sytuację lokalnych powodzi. Zdarza się, że cały miesiąc nie pada, ale potem w ciągu dnia lub dwóch spad tyle wody, ile powinno przez cały miesiąc. I mamy powódź.

To pogoda na ostro.

Paweł Figurski, dziennikarz Wirtualnej Polski