Nie śpiesz się, nie ucieknie. Niełatwo ruszyć w Polskę autobusem
Wszystko jest jak w serialu, który przez kilka lat zbierał przed telewizorami miliony widzów. Jest pomalowany na niebiesko, przyozdobiony gwiazdkami Unii Europejskiej sklep "u Krysi". Przed nim dwie ławeczki – to odstępstwo od telewizyjnego pierwowzoru, w którym ławeczka była przecież tylko jedna.
Dostawienie drugiej było jednak konieczne – ciągle kręcą się turyści, którzy najpierw kupują wino reklamowane przez Solejuka i Japycza, a później robią na niej zdjęcia. A przecież miejsce dla siebie chcieli mieć również mieszkańcy, którzy przywykli już do medialnej popularności swojego sołectwa, ale czasem chcą po prostu posiedzieć pod sklepem. Niekoniecznie z butelką "Mamrota" w ręku.
Tym razem w ramach akcji #JedziemywPolskę wybrałam się do Jeruzala, powszechnie kojarzonego jako Wilkowyje. Nie przyjechałam tu jednak ze względu na ławeczkę czy losy serialowych bohaterów, ale po to, by zobaczyć, jak podróżuje się po małych miejscowościach wyłącznie transportem publicznym. Oczywiście, mogłabym wybrać się w trasę na Podlasie, Suwalszczyznę czy Lubelszczyznę, ale tak naprawdę nie trzeba odjeżdżać daleko od Warszawy, by przekonać się, że słabe skomunikowanie małych miejscowości wcale nie jest wyłącznie problemem w województwach wschodnich.
Zobacz: Darmowa komunikacja miejska w każdym polskim mieście? Dzięki elektromobilności
W południe nie wyjedziesz
Na samym Mazowszu nie brakuje białych plam na mapie – takich miejscowości, do których autobusy dojeżdżają dwa, trzy razy na dzień albo i wcale. O ironio, nierzadko przebiegają przez nie tory kolejowe, ale pociągi przestały dojeżdżać wiele lat temu. Bo nierentowne.
Jeruzal to liczące nieco ponad 300 mieszkańców sołectwo w gminie Mrozy. "Ławeczkę" dzieli od Warszawy 70 km. Do stolicy powiatu, Mińska Mazowieckiego, jest stamtąd 30 km.
Zamysł był taki, że do Jeruzala dojeżdżam samochodem, a następnie transportem publicznym dostaję się do Mrozów, czyli siedziby gminy. Dlaczego tak? Bo tam znajdują się: przychodnia, większe sklepy, poczta, bank spółdzielczy – wszystkie te miejsca, do których mieszkańcy Jeruzala muszą się od czasu do czasu udać.
Aby utrudnić zadanie, miałam wcześniej nie sprawdzać w internecie, jak w ogóle zorganizowany jest transport w Jeruzalu. Dokładnie na wprost serialowego sklepu u Więcławskiej zainstalowana jest kamerka, która na bieżąco pokazuje, co dzieje się na placu przed nim. Oglądając obraz na żywo, zobaczyłam odjeżdżający z przystanku autobus. Świetnie, więc coś kursuje, mam szansę wykonać zadanie.
Czytaj też: Rzeszów, czyli biznesowa oaza wschodniej Polski. "Praca czeka, pieniądze dobre"
Do Jeruzala przyjechałam kilka minut po 12. Od razu poszłam na przystanek. Z daleka widziałam przyklejone trzy karteczki z rozkładami różnych przewoźników. Okazało się, że można z malutkiego Jeruzala odjechać w różnych kierunkach – do sąsiednich miejscowości, a nawet do Warszawy (o 4:30, 6:40, 12:10 i 16:10).
Do Mińska Mazowieckiego odjeżdża 13 autobusów (pierwszy o 6:30, ostatni o 18). Są też autobusy w kierunku, który interesuje mnie najbardziej. Do Mrozów można odjechać 8 razy w ciągu dnia. O ile bez problemu można dojechać do pracy na godzinę siódmą czy ósmą (pojazdy obsługiwane przez PKS Siedlce odjeżdżają o 5:59, 6:23, 7:29 i 7:53), to później robią się duże dziury w rozkładzie.
Kolejny autobus odjeżdża dopiero o 11:26, następny 30 minut później. Później długa, długa przerwa – trzeba czekać na autobus o 17:26. Ostatni odjedzie o 17:46.
No i mam pecha. Mój autobus odjechał kwadrans wcześniej, na kolejny muszę czekać 5 godzin. Alternatywą jest dojechać do Mińska Mazowieckiego i stamtąd cofnąć się do Mrozów. Mogę również pójść pieszo – to 13 km.
Być może na co dzień jest lepiej, bo rozkład, z którym się zapoznałam, obowiązuje tylko w wakacje. Ale przecież przez te dwa miesiące ludzie też muszą od czasu do czasu pójść do lekarza czy na większe zakupy.
Firma z dnia na dzień zrezygnowała z wożenia ludzi
Z pozostałych sołectw w gminie dostać się do Mrozów niełatwo. Siedząc na przystanku, dzwonię do urzędu gminy, by zapytać, czy zawsze autobusów było tak niewiele i czy ludzie się nie skarżą.
Najpierw jestem przełączana między różnymi pokojami, bo skoro nie ma komunikacji gminnej (a jedynie realizowana przez prywatne firmy i PKS z Siedlec), to nie ma urzędnika, który byłby za transport odpowiedzialny. W końcu udaje mi się porozmawiać z panią, która przyznała, że problem z transportem jest, a gmina robi, co w jej mocy, by zapewnić jako takie skomunikowanie.
Dziś na jej terenie działa trzech przewoźników (choć na przykład jeden zawiesił kursy z Jeruzala na czas wakacji). Kiedyś było łatwiej, bo ludzi dowoził PKS Mińsk Mazowiecki. Zakończył jednak działalność 30 czerwca 2018 r. W wydanym komunikacie jego zarząd tłumaczył, że "mimo wprowadzonych optymalizacji operacyjnych, model biznesowy pozostawał długoterminowo nierentowny".
Czytaj też: Tu zdanie "jadam w Caritas" nabiera nowego znaczenia. Elegancka restauracja ma pomóc biednym
Najwyraźniej jeżdżenie po Mrozach było tak nieopłacalne, że firma zlikwidowała połączenia tydzień wcześniej niż pierwotnie obiecała. Nie bawiła się przy tym w dyplomację: po prostu na swojej stronie internetowej umieściła 21 czerwca informację, że następnego dnia autobusy nie wyjadą na trasy. Gmina była zaskoczona, szybko musiała zorganizować jakieś autobusy i znaleźć kierowców.
A że trasa była nierentowna – to całkowicie oczywiste. Dowożenie ludzi z małych wiosek generalnie nie przynosi pieniędzy, bo autobus musi pokonać dużą odległość, a zabiera czasem tylko kilka osób. Ani spółka prywatna, ani samorządowa do biznesu nie lubi dopłacać, więc znikają nie tylko pojedyncze kursy, ale czasem całe przedsiębiorstwa komunikacyjne. W 2018 r. działalność zakończył nie tylko miński PKS, ale też płocki, ciechanowski, piotrkowski, poważnie okrojono kursy PKS Mrągowo.
Co ciekawe, wszystkie te PKS-y wchodziły w skład grupy Mobilis. Kupiła je od Skarbu Państwa, gdy były w fatalnym stanie: przestarzałe autobusy we flocie, przynoszące straty połączenia. W zamian za dobre warunki kupna Mobilis zobowiązał się prowadzić działalność transportową przez 5 lat. Słowa dotrzymał, ale po ich upływie doszedł do wniosku, że tak się dłużej nie da. Same straty. Trzeba zamknąć.
W 2018 r. grupa Mobilis ogłosiła nową strategię, zgodnie z którą firma chce się koncentrować na przewozach miejskich. Kalkulację zrobiła również Arriva (od kilku lat należy do niemieckiej kolei Deutsche Bahn), która przed laty kupiła wiele lokalnych PKS-ów. Wynik niekorzystny, więc 1 lipca 2019 r. zamknęła swoje oddziały w Węgorzewie, Kętrzynie, Bielsku Podlaskim, Sędziszowie Małopolskim, Prudniku i Kędzierzynie-Koźlu.
Autobusy nie zniknęły nagle
W rezultacie lista powiatów, w których komunikacja miejska i gminna jest w zaniku, niebezpiecznie się wydłuża. Najgorzej jest w woj. warmińsko-mazurskim, lubuskim, ale też w niektórych częściach woj. łódzkiego i mazowieckiego. Dobrze, gdy interes zwietrzy tzw. busiarz, który wozi ludzi mikrobusem. Tyle tylko, że on również nie będzie działał po kosztach, więc nie podjedzie do wioski, w której mieszka czterdziestu mieszkańców.
Nie można mieć żalu do prywatnej firmy, że nie chce dopłacać do biznesu. Jeśli można mieć do kogoś pretensje, to do państwa, które przez lata nie reagowało na rozmontowywanie PKS-ów. A tak naprawdę samo dało temu podwaliny.
Przez lata samorządowe PKS-y nie mogły liczyć na żadne wsparcie finansowe (z wyjątkiem wprowadzonej w 1998 roku dotacji z tytułu ulg na przejazdy). Później pojawił się kłopotliwy prezent w postaci tzw. gimbusów. Miały one służyć wyłącznie dowożeniu młodzieży szkolnej, więc gminy musiały utrzymywać dwa rodzaje autobusów – szkolne oraz te, z których skorzystać będą mogli rodzice czy dziadkowie dzieciaków. Chęci były dobre, ale efekt wyszedł pokraczny: za autobusami szkolnymi, czasem tylko częściowo zapełnionymi, jechał pusty "zwyczajny" PKS. Problem dwóch kursów rozwiązało życie. Autobusy po prostu zaczęły znikać.
Rezultat jest taki, że gminy, w których nie istnieje organizowana przez samorząd komunikacja lokalna, zamieszkuje obecnie 13,8 mln osób – wyliczyli eksperci Klubu Jagiellońskiego. Według danych Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN, już do 26 proc. sołectw w Polsce nie dociera żaden transport zbiorowy, a do wiele innych może liczyć na zaledwie dwa kursy dziennie.
Wieczni taksówkarze
To zjawisko ma swoją nazwę – wykluczenie komunikacyjne. Dlaczego wykluczenie? Bo kto nie może swobodnie opuścić miejscowości, w której mieszka – i mieć pewności, że będzie miał jak wrócić do domu, jest w jakiś sposób wykluczony z różnych sfer życia.
Jeśli jedyny autobus, którym dziecko może dojechać na poranne zajęcia szkolne, odjeżdża o 6:45, to uczeń musi wstawać bardzo wcześnie, a następnie czekać w pustej szkole. Jeśli do tego po południu będzie miał do wyboru dwa autobusy, to raczej nie odważy się zapisać na zajęcia dodatkowe. Brak dobrego transportu ogranicza jego szanse na lepszą edukację.
Jeśli natomiast jego matka ma ofertę pracy w mieście powiatowym, ale do najbliższego czynnego przystanku jest 6 km, to ona tę prace będzie mogła przyjąć tylko na czas, kiedy pogoda pozwala dojeżdżać rowerem. Po tym okresie będzie bezrobotna.
Przykłady wykluczenia można mnożyć. W 2017 r. media informowały o mieszkańcu Kędzierzyna-Koźla, który musiał iść 50 km, by odwiedzić leżącą w szpitalu w Branicach żonę. Autobus na tej trasie wprawdzie jeździł, ale tylko w dni robocze, a mężczyzna mógł odwiedzać małżonkę tylko w weekendy. Zazwyczaj pewną część trasy pokonywał autostopem – i wtedy podróż skracała się do 3-4 godzin, ale któregoś dnia nie miał szczęścia. Nie zatrzymał się żaden kierowca, więc szedł pieszo przez 10 godzin.
Patrząc na mapę "białych plam transportowych", Jeruzal wcale nie jest w takiej złej sytuacji. Pomimo niesprzyjających okoliczności, gminie udało się jakoś skomunikować sołectwa. Z zazdrością mogą na nią patrzeć mieszkańcy czterech powiatów w Bieszczadach (bieszczadzkiego, leskiego, sanockiego i brzozowskiego), w których od lipca 2017 r. nie ma żadnego transportu publicznego.
Brak autobusów nie spowodował jakiegoś dramatycznego wyludnienia tych czterech powiatów. Ludzie sobie poradzili – kupili samochody, czasem najtańsze, byle tylko jeździć. Nierzadko na jedną rodzinę przypadają dwa, trzy samochody. Taka liczba skutecznie potrafi wydrenować budżet domowy, ale co poradzić, skoro każdy z domowników ma inne godziny pracy.
W mniej wygodnym układzie, gdy w domu jest tylko jedno auto, mężczyzna staje się taksówkarzem dla swojej żony i dzieci. Zawieźć do pracy, do szkoły, odebrać ze szkoły… A dlaczego mężczyzna? Statystyka: prawa jazdy nie ma 47 proc. kobiet i tylko 30 proc. mężczyzn. Choć uczciwie trzeba powiedzieć, że sytuacja po stronie kobiet się poprawia: dekadę temu prawo jazdy miała tylko co trzecia pani.
I tak nie odjedzie
Rezygnuję z czekania na autobus do Mrozów. Jedziemy (samochodem) do kilku sąsiednich sołectw. W każdym jest przystanek autobusowy (z reguły nowa wiata z pleksi, żadne tam blaszaki). Widać, że ktoś dba – na każdym znajduje się karteczka z rozkładem jazdy. Są też ławeczki, a te bardzo się przydają, bo na autobus trzeba czekać długo.
Kto wreszcie dostanie się do Mrozów, ma już otwarte, pompatycznie mówiąc, okno na świat. Są autobusy, ale przede wszystkim jest stacja kolejowa, z której co najmniej raz na godzinę odjeżdżają pociągi do Warszawy. Po drodze zatrzymują się w Mińsku Mazowieckim.
Dworzec autobusowy w Mińsku Mazowieckim jest szarym obrazkiem ukazującym upadek transportu autobusowego. Kasa biletowa zamknięta na stałe, rozkład jazdy przykryty materiałową płachtą. W rogu działa mały sklepik z kosmetykami, a dodatkowo przez kilka dni w miesiącu otwarty jest punkt sprzedaży biletów miesięcznych. W dużej poczekalni dworca nawet ławek brakuje - jakby nikt zupełnie stąd nie jeździł.
Podróżni udający się do Warszawy korzystają ze znajdującego się po sąsiedzku dworca kolejowego, ale transport po powiecie zapewniają ruszające stąd właśnie busiki i autobusy. Biorąc pod uwagę ich niewielką liczbę, zaskakuje liczba stanowisk. To pamiątka po czasach, kiedy w ciągu jednej godziny odjeżdżało stąd nawet po kilkanaście pojazdów.
Takich dworców-widm są w Polsce setki. Od lat nieremontowane, nie pełnią już żadnych funkcji związanych z obsługą podróżnych. Żadnej sprzedaży biletów, informacji, nawet nie ma automatu z kawą. Oczekiwanie na autobus odbywa się w scenerii z horroru.
Czy jest szansa, że za kilka lat mieszkańcy Polski powiatowej nie będą zmuszeni do korzystania z samochodu, by dostać się do oddalonej o kilkanaście kilometrów miejscowości? O odbudowie sieci autobusów lokalnych marzy rząd Mateusza Morawieckiego, który przed kilkoma miesiącami zapowiedział program przywracania autobusów w każdej gminie. Założenia ambitne i na kolorowych planszach w telewizji przemawiały do wyobraźni. Samorządowcy sugerują jednak, by nie wpadać w nadmierną ekscytację.
Z każdego dużego miasta można się dostać autobusem do dowolnego innego dużego miasta. Przewoźnicy mają w ofercie również kierunki za granicą. Duże firmy na czele z FlixBusem szczycą się, że przewożą dziennie setki pasażerów i są wygodną alternatywą dla samochodu czy pociągu. Niech jednak spróbują połączyć na przykład 28-tysięczny Turek z odległym o 127 km Poznaniem. Stan na dziś: zero pociągów, dwa autobusy w ciągu dnia.
#JEDZIEMYWPOLSKĘ
Jeśli w Twojej miejscowości dzieje się coś ważnego, ciekawego, poruszającego - zgłoś się do nas za pośrednictwem platformy dziejesie.wp.pl