Marsz Śledzia, czyli szalony spacer przez Zatokę Pucką
Artykuł jest częścią cyklu #JedziemyWPolskę. Chcesz opowiedzieć o czymś, co dzieje się w Twojej miejscowości? Pisz na dziejesie@wp.pl.
Wszystkie teksty powstałe w ramach cyklu #JedziemyWPolskę znajdziesz tutaj.
Marsz Śledzia to impreza jedyna w swoim rodzaju i zdecydowanie warto wziąć w niej udział choćby raz w życiu. Wejść z grupą 100 innych pozytywnych "zakręceńców" do zatoki w Kuźnicy - wędrować, brodzić, płynąć, dać się holować na linie, ale przede wszystkim maszerować - by wyłonić się z wody w Rewie i razem świętować pokonanie przeszło 12 kilometrowej trasy "po morzu" - coś niesamowitego!
Śledź nowicjusz
Marsz Śledzia odbywa się tylko raz w roku i może wziąć w nim udział zaledwie 100 uczestników. A to znaczy, że walka o miejsca jest zacięta. Kwalifikuje się 90 osób, które mogą się wykazać odpowiednimi wynikami w marszach i pływaniu (bez obaw - nie są wyśrubowane) i 10 szczęśliwców działających w trybie "na ostatnią chwilę", którzy na starcie w dniu marszu jako pierwsi dopiszą się do listy.
Impreza ma swoich wiernych fanów, którzy pojawiają się na niej od lat. Zawsze są jednak miejsca dla nowicjuszy - takich jak ja, którzy natychmiast wciągani są do śledziowej rodziny. Wszystko zaczyna się w niedzielny poranek od odebrania pakietów startowych i podziału "na tyczki". Dla debiutanta ten moment może być lekko onieśmielający. Wszyscy wydają się szalenie profesjonalni, zaprawieni w boju i ogólnie doskonale przygotowani, a sam marsz urasta do rangi wyczynu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kolorowe domki i widoki, w których można się zatracić
W tym momencie naprawdę intensywnie zastanawiałam się nad dezercją. Co ja tu robię? Przez głowę przebiegały mi raczej mało odkrywcze myśli w stylu: "Fatalnie, pianka mnie pije! Kurczę, jak się pływa w kapoku? Właściwie 12 km po wodzie to chyba jednak sporo?"
Na szczęście optyka szybko się zmienia. Organizatorzy i doświadczeni uczestnicy okazują się grupą szalenie przyjaznych ludzi, którzy po prostu kochają Marsz Śledzia i świetnie się bawią wciągając do tego "świeżaków".
Na start
Z wybiciem godz. 10 pomysłodawca i główny organizator marszu Radosław Tyślewicz, noszący dumny tytuł Pierwszego Śledzia, ogłasza zbiórkę. Wszyscy zostajemy przydzieleni do tyczek z konkretnymi numerami, które dzierżą nasi ratownicy i w 12-osobowych grupach ruszamy do wody. Przed nami pierwszy etap - zwany etapem "Wiara".
Zostaję przydzielona do tyczki nr 8 - oczywiście najlepszej, z najfajniejszą ekipą i najwspanialszym ratownikiem Darkiem. Początek jest bardzo przyjemny. Pogawędki, adrenalina, mnóstwo entuzjazmu i zerowe zmęczenie. Woda ciepła, nogi niosą same, zanurzamy się do kolan, ud, pasa… Idzie się całkiem przyjemnie i człowiek zaczyna myśleć, że to właściwie spacer, a nie żaden marsz.
Czytaj także:Europejska wyspa chce zakazać używania telefonów
Brzeg zaczyna się oddalać, ale nadal jest w zasięgu. Kiedy jesteśmy już kilkaset metrów od niego, widzimy, że czoło pochodu zaczyna kołysać się na wodzie, a nasz ratownik przypomina, że za chwilę stracimy grunt i będziemy musieli przepłynąć 200 m. Pływać umiem. 200 m nie stanowi przesadnego wyzwania, choć w morzu pływa się oczywiście trudniej niż w basenie czy jeziorze. Zdecydowanie trudniej pływa się jednak w kamizelce ratunkowej. I tak już po chwili wyglądamy wszyscy jak grzyby w barszczu przed namoknięciem.
Fale zbijają nas w stadko. Rozpaczliwie machamy, czym tam kto może i staramy się pokonać głębię, ale w kapokach idzie to dość ślamazarnie (i pewnie wygląda komicznie). W końcu się udaje. Pojawia się grunt pod nogami.
Idziemy dalej w stronę długiego pasa płycizn, którymi niemal suchą stopą będziemy wędrować w kierunku Rewy. Zanim jednak pojawią się łachy piachu, przez kilkaset metrów wędrujemy z wodą do połowy uda. Wygląda bajkowo. Czysta woda, biały piaseczek, piękna pogoda, ale każdy krok nagle zaczyna ważyć. Przyznaję, że dla mnie to kilkaset metrów było najtrudniejszym etapem marszu.
Dopiero podczas rozmów z doświadczonymi wodniakami, dowiedziałam się, że nie byłam w swoich odczuciach odosobniona. Masz w niemal pełnym wynurzeniu (czyli dźwigamy cały swój ciężar), ale z nogami zanurzonymi powyżej kolan, w stawiającej duży opór wodzie, jest najbardziej męczący. Tyle tylko, że powrót jest niemożliwy.
Czytaj także:W poszukiwaniu kwiatu paproci. "Musiała ruszyć nocą sama do lasu, najlepiej nago i na bosaka"
Jedyne co możesz zrobić, to uznać, że nie dasz rady i poprosić o zabranie na jedną z asekurujących nas łodzi. To rozwiązanie zostawiam sobie na naprawdę ostateczny kryzys i przechodzę w tryb liczenia kroków. Trochę pomaga. Robi się jeszcze łatwiej, gdy przed oczami pojawiają wystające na "środku oceanu" płycizny, które zbliżają się wprawdzie powoli, ale systematycznie. Wędrówka przez płytką wodę rozpoczyna kolejny etap marszu - "Syndrom Mojżesza".
Z pamiętnika Pierwszego Śledzia
Po wyzwaniu przychodzi czas nagrody. Przed nami 7 km łach, które od czasu do czasu giną w wodzie, by za chwilę znów się wynurzyć. Widoki są niesamowite. Jesteśmy na środku zatoki, momentami nie widać brzegu z żadnej strony, a my wędrujemy suchą stopą po białym piaseczku, od czasu do czasu spotykając jedynie podpływających tu ludzi na łódkach, kajakach czy deskach. Niektórzy robią sobie pikniki, inni się opalają. Jednak na całej długości płycizny to zaledwie kilkanaście osób. Cisza i spokój. Największym ekstremum tegorocznej 23. edycji Marszu Śledzia są meszki, które momentami mamy wszędzie - dosłownie!
- Każdy marsz wiedzie dokładnie tą samą trasą, ale każdy jest inny - mówi Pierwszy Śledź, kiedy pytam, czy zawsze jest tu tyle owadów. - Meszki mamy chyba drugi albo trzeci raz. To cena za niski poziom wody - pięknie odsłonięte łachy, na których zbierają się glony, są dla owadów dużą pokusą.
Czytaj także:Odnaleźć "swojego wewnętrznego Fina". Kursy radości w najszczęśliwszym kraju świata
Momentami mamy więc latających towarzyszy, ale za to idealną pogodę i fantastyczne widoki z szerokiego pasa płycizn. Do tego naprawdę ciepłą wodę, w której z radością co chwila się zanurzamy dla zwykłej przyjemności. Spacer środkiem zatoki sprzyja pogawędkom. Przez pewien czas wędruję w towarzystwie Radka, który jest prawdziwą skarbnicą wiedzy o miejscu, w którym jesteśmy.
Najbardziej podoba mi się opowieść o tym, jak przed wojną urządzano na łachach potańcówki. Okoliczna młodzież zjeżdżała tu łódkami, zabierali grajków i tańczono na wodzie. Oczywiście rozmawiamy też o wcześniejszych edycjach. Zdarzało się, że przez pogodę marsz trzeba było przełożyć. Bywały marsze nocne, a nawet zimowe. Wszystko to w czasach, kiedy impreza nie była jeszcze sformalizowana.
A zaczęło się od tego, że na mapach morskich nie było zaznaczonych mielizn, na które nasz Pierwszy Śledź Radek - nieświadomy tego fenomenu - po prostu wpłynął łodzią. Temat tak go zafrapował, że razem z kolegami zaczęli badać teren i organizować wspólne spacery po morzu.
- Aż któregoś roku na starcie pojawiło się 50 osób - wspomina. - A my przecież chodziliśmy "na spontanie". Zero organizacji, żadnego zabezpieczenia, asekuracji, a to jest jednak morze. Poza tym przed samą Rewą jest kilometrowej szerokości głębinka, którą trzeba przepłynąć wpław. Każdy poszedł na swoją odpowiedzialność, ale wtedy pojawiła się myśl, że jeśli to ma się rozrastać i chcą do nas dołączać inne osoby, to musimy zadbać o bezpieczeństwo i jakoś to wszystko ogarnąć - opowiada Radosław Tyślewicz. - I tak ze spontanicznej akcji urodził się dzisiejszy Marsz Śledzia.
Spacer po łachach kończył się posiłkiem i godzinnym relaksem. W imię dobrych zwyczajów dostaliśmy po bananie i bułce, ale oczywiście nie zabrakło też rozmaitych pysznych śledzików, którymi byliśmy karmieni również na starcie i mecie. Prezent od sponsora marszu.
Na holu
Wypoczęci i najedzeni ruszamy dalej. Przed nami głębinka. Czyli przeszło kilometrowy odcinek, który można pokonać na dwa sposoby - wpław lub trzymając się liny podczepionej do łodzi. Czworo pływaków, oczywiście asekurowanych z pontonu, decyduje się na pierwsze rozwiązanie, reszta grzecznie wędruje do swoich łodzi i chwyta za liny. Woda jest głęboka, a co za tym idzie znacznie chłodniejsza, ale w piankach nie marzniemy.
Łódka oznaczona numerem 8, czyli przypisana do mojej tyczki, stoi najdalej od łachy, więc startujemy jako ostatni. Za to nasz szyper ma chyba najcięższą rękę, bo podkręca silnik jak żaden inny. Starając się utrzymać liny, co chwila nurkując pod falami, widzimy tylko jak mijamy kolejne ekipy. Zabawa świetna, ale męcząca. Po kwadransie chyba wszyscy zaczynają się zastanawiać czy ta przejażdżka naprawdę będzie trwała aż godzinę? Na szczęście pokonujemy głębinę znacznie szybciej i już po około 35 minutach silnik gaśnie, a my słyszymy: "miłego spaceru"!
Do Rewy mamy jeszcze jakiś kilometr. Większość łodzi podpływa 200 - 300 m bliżej cypla, ale nasza ma duże zanurzenie i musi odczepić nas szybciej. Na szczęście humory dopisują i na przemian, to wędrując, to płynąc, docieramy na ląd. Etap "Byle do brzegu" za nami!
Dumni i szczęśliwi
Na cyplu witają nas plażowicze, rodziny i przyjaciele uczestników, przypadkowe osoby. Wszyscy gratulują, klaszczą, robią zdjęcia. Jeśli do tej chwili po prostu przeżywałam fajną przygodę, to reakcja ludzi na plaży sprawiła, że do ogólnego zadowolenia, doszło coś jeszcze - jakieś miłe uczucie dumy i satysfakcji. Świadomość, że pokonanie 12-kilometrowej trasy przez Bałtyk - wody, płycizny, łachy, chodzenie po mokrym, zapadającym się piachu - faktycznie jest jakimś osiągnięciem powoduje, że zasłużyliśmy na to przyjemne poczucie zadowolenia z siebie.
Spotęgowali je jeszcze organizatorzy podczas wręczenia medali i dyplomów na zakończeniu imprezy pod rewskim krzyżem, a sponsorzy dopełnili uciechy, obdarowując nas torbami pełnymi swoich smakowitych wyrobów - między innymi ze śledzi.
Oficjalnie to był koniec imprezy. Ale… część osób musiała jeszcze wrócić do Kuźnicy. Ja też. I tu z pomocą przyszli szyprowie. Śpiewy, tańce, siadanie za sterem, zabawa na wodzie w rytm kawałków Kultu - powrót do Kuźnicy był naprawdę godnym zwieńczeniem imprezy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl