Ich domy równano z ziemią. Tylko garstka ludzi została w puszczy
Artykuł jest częścią naszego redakcyjnego cyklu #JedziemyWPolskę
Dawni mieszkańcy widzą to, co dzisiaj trudno sobie wyobrazić. Zamiast gęstych drzew budynki, przed nimi zastawione maszynami podwórka. Łąki nie zarastały wysoką trawą, ale zbożem. Na polanach pasło się bydło.
Po domach zostały piwnice, w których mieszkają nietoperze. Nie ma już obsianych zbożem pól. Są łąki, chodzą po nich dziki i łosie. Tam, gdzie teren był podmokły, znów powstały bagna. Nikt ich nie osusza, rośnie wysoka trzcina.
Palce czarne od jagód
Mieczysław mieszkał w Karolinowie, gdy stało tam kilkadziesiąt domów. Białe, drewniane budynki ciągnęły się wzdłuż drogi. Na wjeździe karczma, kawałek dalej cmentarz. Malowniczo, ale życie w puszczy to nie była sielanka. Raczej trud, żeby przetrwać.
- Sam nie wierzę, że tak się żyło - opowiada.
Byli odcięci od świata. Bez telefonów, nie mieli radia ani telewizji. Nawet porządnej drogi nie było. Tylko jedna, piaszczysta. Kiedy wiosną zalała ją woda, nie dało się przejść. Najgorzej, gdy zdarzył się wypadek, bo pomoc też nie mogła dojechać.
Pracowali dzień w dzień, od świtu do nocy. Rodzice orali pole, ale i on szedł z nimi, choć był jeszcze dzieckiem. Takiego dzieciństwa, jak jego rówieśnicy z miasta, nie miał.
- Dzieci to były małe dorosłe. Nie miały lekko - wspomina.
Palce miał wtedy czarne od jagód. Do lasu szła cała rodzina, nie mógł zostać sam w domu. Rwał leśne owoce. Siedział w trawie, gdzie gryzły komary.
- Nic żeśmy nie mieli... - wzdycha.
Nawet muzyka była czymś wyjątkowym. Nie mogli po prostu włączyć radia, żeby czegoś posłuchać. Czekali na czyjeś wesele albo wiejską zabawę. Gdy szła orkiestra, biegli pod płot.
- Łzy nam leciały, jak zagrali - opowiada.
Najgorzej było zimą, gdy drogę przykrywał śnieg. Tylko saniami mogli przejechać, o ile koń dał radę. Do toalety wychodzili na zewnątrz, w siarczysty mróz. Wieczorami panowała zupełna ciemność. Wcześnie gasili lampy. Szli spać, żeby oszczędzać naftę.
Z wrażenia by umarli
Wokół rosną wysokie sosny. Sławomir przychodził tu, gdy zamiast nich stał płot, brama, a za nią dom. Po paru krokach las się przerzedza. Na środku polany widać drzewo inne, niż wszystkie wokół. Tyle zostało po podwórku. Jeden, wysoki kasztan.
- Trzy pokolenia na te budynki pracowały - wzdycha.
Wzdłuż drogi stał wtedy dom przy domu. Znał wszystkich gospodarzy, którzy mieszkali tu od urodzenia. Był sołtysem, więc od czasu do czasu ich odwiedzał.
- Oni już nie żyją - mówi. - Ale gdyby tutaj przyszli, to umarli by na nowo.
Wtedy zobaczyliby, że nie ma już ich gospodarstw, pól i pastwisk. Tylko trawa, chaszcze i sosnowy las.
Co człowiek wydarł, puszcza odbierze
Kilkaset lat temu człowiek przyjechał do Puszczy Kampinoskiej. Zaczęło się od osad, które zakładali drwale. Stawiali budy, mieszkali w pustce, cięli drzewa. Jak ich zabrakło, to szli dalej. Zostawiali za sobą łyse polany.
Z drewna rosły miasta i wsie, zakładano smolarnie, w których wypalano węgiel. Puszcza niszczała, z roku na rok coraz bardziej. Znikały nie tylko drzewa, wyginęły wtedy łosie, dziki stały się rzadkością. Las niszczyły też wojny, budowane przez wojska okopy. Niemcy postawili tartaki, które pracowały pełną parą.
Po wojnie władze postanowiły, że puszcza znowu ma być puszczą. To, co człowiek puszczy wydarł, ma do niej wrócić. Wtedy powstał park narodowy. Zarządzono, że ludzie nic nowego nie zbudują. Zaczęto wykupywać gospodarstwa. Kto odjechał, tego dom równano z ziemią.
Rolnicy czekali na deszcz
Ludzie żyli wtedy z tego, co sami wyprodukowali. Ale trudno było uprawiać cokolwiek. Puszczańskie ziemie to albo piachy, albo osuszone bagna. Zboża było tak mało, że rolnicy modlili się o deszcz.
Mieli na polach trochę kartofli, było mięso, jeśli zabili świniaka. Zboże mielili na mąkę. Chleb piekli w domach. Niektórzy hodowali kury, mieli jajka. Inni trzymali krowy, ich mleko jadło się z zacierkami.
Gdy zaczynał się sezon na grzyby, to szli je zrywać. Ładowali pełne kosze. Zimą cięli wiklinę, z której wyplatali koszyki. Brali wszystko, co mogli. Tak puszcza pozwalała im przeżyć.
Co dało się sprzedać, wieźli do Sochaczewa, czasem do Warszawy. Miasta mieli blisko, ale dojechać nie było łatwo. Brnęli przez piach. Tam handlowali swoim towarem, kupowali to, czego im brakowało. I wracali do puszczy.
Żyło się biednie. Ale mówią, że ta bieda ich łączyła. Stanowili jedność. Wiedzieli, że raz gorzej ma jeden, a raz drugi, więc muszą sobie pomagać.
Ojcowizny nie zostawię
Sławomir dowiedział się o decyzji władz jako jeden z pierwszych. Zwołał wtedy zebranie w swojej wsi. Zeszli się ci mieszkańcy, których domy miały zniknąć. Wciąż pamięta, jak przyszli. Było już ciemno, mieli ze sobą lampy naftowe.
Wyjaśniał im, na czym mają polegać zmiany, ile dostaną za swoje ziemie. Tylko mieszkańcy mieli łzy w oczach. Usłyszeli, że muszą opuścić miejsce, w którym się urodzili, wychowali i pracowali całe życie. Nie przemawiały do nich żadne kwoty.
- Ludzie nie chcieli słuchać, że ojcowizny mają się pozbyć za parę złotych - wspomina.
Gdy pierwsi gospodarze opuścili swój dom, za nimi poszli kolejni. Znikały ich stodoły, ich zwierzęta. Wieś pustoszała, z dawnych mieszkańców została garstka. Aż i oni uznali, że nie będą mieszkać sami. Jedni osiedlili się w miastach, inni wyjechali do sąsiednich wsi.
Pooddychać tym powietrzem
Nie wszyscy się godzili, żeby opuścić swoją wieś. Jak pewna staruszka, która została sama, bez żadnej opieki. Sławomir chodził do niej, widział, jak obłaziły ją robaki. Unosił się smród, żyła w skrajnej nędzy. Głodowała.
Chciał jej pomóc, zawieźć do domu starców. Długo musiał przekonywać, tłumaczyć, zachęcać. Wreszcie się udało, staruszka się zgodziła. Obiecał, że przyjedzie ją odwiedzić.
- Jak tu pani jest? - zapytał.
- Dobrze - kiwnęła głową. - Nigdy nie jadłam tak, jak tutaj.
Wtedy mieli na obiad zupę pomidorową, schabowego i ziemniaki, na deser owoce.
- Ale mam prośbę - powiedziała.
- Jaką?
- Żeby pan mnie chociaż na trochę wziął do puszczy.
- Po co to pani? - zdziwił się.
- Chcę jeszcze pooddychać tym powietrzem, posłuchać szumu tego lasu, tej zwierzyny.
Inni mieszkańcy pisali listy, jak bardzo tęsknią za domem. Jego sąsiadka przyjeżdżała rowerem, żeby po prostu usiąść. Chociaż nic do roboty nie było, a po jej domu ani śladu. Patrzyła na krzyż, który został po wsi.
Ucieczka z piekła
Ich wsie od lat wyglądały tak, jak przed laty. Niewiele się zmieniało. Nie można było ani zbudować drogi, ani doprowadzić wody, a nieopodal rosły już bloki. Warszawa się rozwijała, rósł Sochaczew i Legionowo.
Przemek wyjechał z puszczy jako jeden z najmłodszych mieszkańców. Nie miał oporów, żeby się z niej wynieść. Nie trzymał go sentyment, nie czuł takiej więzi z ojcowizną, jak starsi.
Chciałbyś mieszkać w krzakach, skąd masz pięć kilometrów do sklepu? Iść przez bagna na przystanek? - pyta. - Ktoś podał nam rękę - mówi. - Mogliśmy wydostać się z tego piekła.
Wysiedlenia były dla młodych szansą, żeby żyć bez bagien, piachów i komarów. Przemek czasem wraca, ale nie z sentymentu. Oprowadza po puszczy wycieczki. Wtedy opowiada turystom, jak było kiedyś.
- Przerażające jest to, jak przyroda zabiera to, co się jej wydarło - mówi.
Zagląda czasem do swojej wsi, gdzie po domu dziadków zostało parę cegieł, piwnica i kilka drzew. Gdzieniegdzie są opuszczone domy, które jeszcze ostały się całe. W niektórych oknach wciąż wiszą firanki, ale wnętrza zawalone są śmieciami. Sypiące się ściany zjadają korniki.
Puszczańskich wsi było kilkanaście, wszędzie po kilkadziesiąt gospodarstw. Dzisiaj po Bromierzyku został tylko las. Nie ma już ani Famułek, ani Cisowej. Opustoszał Karolinów, Zamość i Ludwików. Natknąć się można tylko na kapliczki, czasem krzyże.
Po więzieniu do lasu
Puszcza nie wyludniła się jednak całkowicie. Piaszczystymi drogami wciąż można dojechać do miejsc, gdzie pali się światło. Niektórzy nie oddali swoich domów. Zostali, choć wszyscy wokół się wynieśli. Inni zamieszkali tutaj niedawno, jak Witek.
- Samotność mi nie przeszkadza - uśmiecha się. - Po tylu latach więzienia.
Całe życie spędził w Warszawie, ale potem trafił do więziennej celi. Żył w niej dwadzieścia pięć lat. Dlaczego? O tym woli milczeć. Gdy wyszedł, nie chciał dłużej być w mieście. Wolał zaszyć się w lesie.
- Cele to sześciu chłopa. Przez tyle lat huk. Tu nie ma tego szumu - mówi.
Dzisiaj budzi się rano, za oknem widzi gęstą zieleń. Spogląda na łosia, który pasie się na łące. Wdycha zapach sosen. Nocami słucha, jak wyją wilki, czasem podchodzą pod sam płot. Wyjeżdża stąd, gdy idzie do pracy. Wozi ładunki ciężarówką.
- Tutaj chcę żyć i umrzeć - oznajmia.
Kawałek dalej mieszka Ewa. Swojej wsi nie opuściła, choć wszyscy sąsiedzi się wynieśli. Nie przeszkadza jej to, że nikogo wokół nie ma. Ani to, że wodę musi brać ze studni, a do sklepu i lekarza daleko.
- Po co mi gdzie indziej na starość? - pyta. - Gdzie będzie lepiej?
Na początku miała tylko pokój i kuchnię, łazienkę na zewnątrz. Teraz jest lepiej, niż było, łazienkę ma w środku. Nie wyobraża sobie, żeby opuścić miejsce, gdzie żyje tyle lat. Zastanawia się tylko, co będzie, gdy umrze. Dzieci mówią, że nie chcą tu wracać.
Po drugiej stronie puszczy mieszka Zosia. Krząta się po podwórku, wyciąga ze studni wiadro wody. Myje marchewki, które właśnie wykopała. Niesie je do klatek, gdzie trzyma króliki.
- Sąsiad sąsiada nienawidził, bo za gęsto było - uśmiecha się. - Teraz jest lepiej, mam spokój.
Obok klatek stoi ciągnik. Używają go rzadko, bo nie ma po co. Dawniej orali pole, które rozciągało się za domem. Dzisiaj tylko trochę siana skoszą, żeby było co koniom dać.
- Męża namawiali, żeby stąd iść. Jak on chce, to niech idzie - zamyśla się. - Ja tu zostanę, nawet jeśli będę sama w piwnicy siedziała. Mam jagodę, mam grzyb, konie i króliki, mam wszystko.
Puszcza żyje w ludziach
Raz w roku wiejska szkoła zapełnia się ludźmi. Przychodzą staruszkowie, którzy jeszcze pamiętają, kiedy mieszkali w puszczy. Są młodsi, ci mają trochę wspomnień z dzieciństwa. Inni znają to życie tylko z opowieści rodziców, czasem dziadków.
Niektórzy przyjeżdżają z Warszawy, inni z Legionowa albo Sochaczewa, reszta z okolicznych wsi. Przynoszą zdjęcia, na nich zburzone domy. Spotykają dawnych sąsiadów.
- Do swojego domu nie mogłem dojść, bo już woda stoi - kręci głową Ryszard.
Spędził większość życia w Karolinowie. Wyniósł się stamtąd jako ostatni. I wtedy postawił na pamiątkę krzyż. Tyle zostało z jego wsi. Bo puszczańskie wioski wciąż żyją tak, jak przed laty, ale tylko we wspomnieniach.
Piotr Barejka
Podczas pisania tekstu korzystałem z przewodnika po Puszczy Kampinoskiej autorstwa Lechosława Herza.
#JEDZIEMYWPOLSKĘ
Jeśli w Twojej miejscowości dzieje się coś ważnego, ciekawego, poruszającego - zgłoś się do nas za pośrednictwem platformy dziejesie.wp.pl