WP Ważny temat
WP Ważny temat

Bardziej przez Polskę już się nie da. Jedziemy "koleją transpolską" ze Szczecina do Przemyśla

Po drodze jest kilkanaście stacji, w pociągu panuje nieustanny ruch. - Gdy przed laty jeździli nim radzieccy żołnierze, hałas bywał nieznośny - wspomina para starszych ludzi, z którymi jadę. Sprawdziłam, jak wygląda życie w najbardziej znanym pociągu nocnym. Kolej "transpolska" wiedzie ze Szczecina aż do Przemyśla.

Artykuł jest częścią naszego redakcyjnego cyklu #JedziemyWPolskę.

Pociąg podstawiono na dobre pół godziny przed odjazdem. Choć czasu jeszcze dużo, od razu wchodzi do niego co najmniej sześćdziesiąt osób. Warto wsłuchać się w komunikaty i stanąć w odpowiednim sektorze. "Przemyślanin" ma, bagatela, piętnaście wagonów, więc spod wagonu na początku do tego na końcu jest ponad 300 metrów.

Wsiadam z miłą świadomością, że za kilkanaście godzin będę po przekątnej stronie mapy - na drugim końcu Polski. Zanim odłożę bagaż na specjalną półkę, muszę wyjąć to, co będzie potrzebne przez kilkanaście kolejnych godzin. Bagaż nie jest pod ręką, więc wyciągam po kolei: bluzę, czytnik, ładowarkę do telefonu. I teraz to mogę jechać.

Wyposażona we wszystko, idę na swoje miejsce. Zaraz, czyżbym pomyliła wagony?

Tak jeździli w Polskę

Pan bardzo przeprasza, że zajął moje miejsce, ale kasjerka nieprawidłowo dokonała rezerwacji i dała małżonkom miejsca jedno za drugim. A przecież chcą podróżować obok siebie. Żaden problem, przyzwyczaiłam się, że miejsca wpisane na bilecie rzadko okazują się tymi, na których człowiek rzeczywiście siada. Zresztą starsze małżeństwo już porozkładało na składanym stoliku całą podróżną wałówkę. Jest kiełbasa, herbata w termosie, pani kroi pomidory.

Autor: Martyna Kośka

Źródło: WP.PL

W moim bagażu jest tylko woda mineralna i dwie drożdżówki. Na tle towarzyszy podróży ten zestaw wygląda ubogo.

- Pani jedzie do końca? I co, w Bieszczady później? - dopytuje starszy pan. Od słowa do słowa i wygadałam się, że spędzę w tym pociągu najbliższe 13 godzin.

Źródło: WP.PL

Panu natychmiast rozweseliły się oczy. Bo kiedy byli z żoną młodsi, raz do roku jeździli ze Szczecina do Przeworska - to jakieś 30 minut przed Przemyślem. Pokonywali niemal identyczną trasę, jaką ja chcę zrobić.

- Ależ się tu wtedy kotłowało! Nie było miejscówek, więc kto wsiadał dalej niż na drugiej czy trzeciej stacji, musiał się liczyć z tym, że wystoi się za wszystkie czasy. W okolicach Szczecina stacjonowało wtedy dużo radzieckich wojskowych, a jak się tacy dosiedli, to o spokoju nie było mowy. Śpiewy i picie wódki aż pod samą wschodnią granicę - opowiada. Jego żona dopowiada, że żołnierze bratniej armii lubili wskakiwać oknem.

- A pamiętasz, że jak podróżowali całymi rodzinami, to kazali zdejmować bagaże z półek i kładli tam dzieci? - wspomina starszy pan. Moi rozmówcy zaczynają przywoływać co rusz to nowe wspomnienia. Znów mają po trzydzieści lat i mkną pociągiem na Podkarpacie, by spędzić urlop u szwagierki.

Różnica polega na tym, że nie muszą już męczyć się na ciasnych, twardych siedzeniach, tylko w wygodnym wagonie bezprzedziałowym.

Nie zna kolei, kto nie jechał ze Szczecina do Przemyśla (lub odwrotnie)

Skoro w tym roku #jedziemyWPolskę komunikacją publiczną, to nie odmówiłam sobie przyjemności pokonania trasy Szczecin-Przemyśl nocnym pociągiem "Przemyślanin". 863 km od morza (tak, wiem, Szczecin nie leży nad morzem) po góry. Na dodatek na skos Polski. W sumie 13 godzin. Kolej transpolska – można powiedzieć.

Przede mną Stargard, Poznań, Katowice, Sosnowiec, Kraków, Tarnów, Rzeszów, Przeworsk, Jarosław - i co najmniej drugie tyle stacji pośrednich. W drogę!

Autor: Martyna Kośka

Źródło: WP.PL

Paszteciki na drogę

Przejazd "Przemyślaninem" nazwałam przyjemnością i nie ma w tym ani słowa przesady. Łączy dwa ładne miasta, z których jedno bardzo lubię, a drugie chciałam zobaczyć. Szczecin zaskoczył mnie piękną trasą spacerową Wałami Chrobrego wzdłuż Odry i obsypanym nagrodami gmachem Filharmonii.

Autor: Martyna Kośka

Źródło: WP.PL

Po szybkim spacerze, w czasie którego zobaczyłam najważniejsze szczecińskie zabytki, poszłam na dworzec PKP. Pewnie nie przypadkiem patronem ulicy, przy której się znajduje, jest Krzysztof Kolumb – brzmi to jak zapowiedź wielkiej podróży.

Na dworcu od kilku lat trwają prace remontowe. Ich pierwszy etap zakończył się w 2017 r. i w ich wyniku dworzec m.in. zyskał nowe skrzydło. Drugi, ostatni etap, ma się zakończyć w najbliższych miesiącach. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, na początku 2020 r. szczecinianie mają mieć do dyspozycji dworzec pozbawiony jakichkolwiek przeszkód architektonicznych, z którego będzie można łatwo – i suchą stopą, bo po zadaszonej kładce – dojść na perony.

Autor: Martyna Kośka

Źródło: WP.PL

Oczekując na pociąg, który odjechać ma o 19:43, robię ostatnie zakupy. Jak to na dworcu – jakiś kiosk, ze dwie kawiarnie. Moją uwagę zwraca jednak okienko, w którym sprzedawany jest najbardziej znany (obok paprykarza) szczeciński specjał. To paszteciki, które po raz pierwszy pojawiły się w latach 60. ubiegłego wieku i produkowane były z wykorzystaniem radzieckiej maszyny z demobilu.

Przy ulicy Wojska Polskiego do dziś istnieje zresztą bar, w którym serwowane są one bez przerwy od ponad 50 lat. Prowadzi go pani Bogumiła, w której ręce "radziecki podarunek" trafił w 1969 r. Wygląd lokalu nie zmienił się od początku jego istnienia. Na ścianach są popularne w okresie PRL mozaiki, a jedzenie wydawane jest z niewielkiego okienka.

Już później doczytałam, że w różnych miastach w całej Polsce próbowano zaszczepić zwyczaj jedzenia pasztecików. Lokale, które zbudowały wokół nich swoje menu, szybko jednak upadały. Tradycja nieodwołalnie wiąże się więc ze Szczecinem i nie ma co podłączać się pod ten sukces.

Autor: Martyna Kośka

Źródło: WP.PL

Kolejowe bolączki

Mam miejsce w wagonie bezprzedziałowym. Jeszcze nim pociąg ruszył, wdałam się w rozmowę ze starszym małżeństwem, które z dużą pasją wspominało swoje wojaże po Polsce. Kiedy wątki podróżnicze się wyczerpały i rozmowa zaczęła schodzić na taką typową pociągową gadkę ("pani jest z Łodzi? Ale ta wasza prezydent tam nakradła" - powiedział starszy pan, czym lekko mnie zniechęcił, bo o czym jak o czym, ale o polityce nie miałam zamiaru dyskutować), pożegnałam się i wróciłam na swoje miejsce.

Długo tam nie wysiedziałam. Choć za oknem był ciepły wieczór, po jakichś dwóch godzinach jazdy poczułam, że wewnątrz zrobiło się nieprzyjemnie zimno. Założenie bluzy nie pomogło, więc zapytałam przechodzącego akurat konduktora, czy można włączyć ogrzewanie. Lekko zmieszany odparł, że nie, bo wtedy w przedziale zrobi się bardzo duszno.

Polskie pociągi cierpią na chorobę, która sprawia, że może w nich być albo tylko chłodno (za to jest czym oddychać), albo wyłącznie ciepło. Środka nie ma.

- Jak pani chce, to idzie do sąsiedniego wagonu. Miała być kolonia, ale nie przyszli. Jest cały pusty - zdradził mi konduktor. I w tym wagonie, o dziwo, temperatura jest idealna.

Jako że w całym wagonie siedziało może z dziesięć osób, noc upłynęła spokojnie. Najpierw czytałam, później zasnęłam.

Autor: Martyna Kośka

Źródło: WP.PL

Zaczęłam się wybudzać w okolicach Katowic, bo z powodów, których nie rozumiem, ekipa konduktorska pogłośniła zapowiedzi. Informacja jest w podróży ważna, zgoda, ale gdy o trzeciej w nocy, w idealnej dotąd ciszy, po całym pociągu niesie się tubalny męski głos informujący: "Szanowni państwo, dojeżdżamy do stacji Sosnowiec. Wysiadających prosimy o zabranie rzeczy osobistych. Dziękujemy za wspólną podróż i życzymy miłego pobytu. Do zobaczenia", a chwilę później informację o nazwie następnej stacji, to można ze złości zacisnąć pięści. Tym bardziej, że stacji pośrednich ma "Przemyślanin" sporo.

W okolicach Krakowa komunikaty ucichły.

Kto nie powinien decydować się na spędzenie nocy w wagonie bezprzedziałowym? Z całą pewnością ludzie, którzy nie potrafią zasnąć przy zapalonym świetle. O ile w przedziałach pasażerowie wcześniej czy później je gaszą, to tu takiej możliwości nie ma. Ilekroć mam spędzić noc w takim wagonie, co innego mnie jednak martwi: czy któremuś z niemal stu potencjalnych współpasażerów nie zbierze się na nocne rozmowy. Jeśli tak, to przepadłeś, człowieku, bo głos niesie się przecież na dużą odległość.

A jak jest z bezpieczeństwem? Przez całą noc po pociągu chodzili SOK-iści. Ich obecność mnie ucieszyła, bo dość się nasłuchałam opowieści o kradzieżach w pociągach nocnych – o burdach i awanturach nie wspominając.

I przyszła cywilizacja również na kolej

Jakiś czas temu rozmawiałam z historykiem i autorem książek o Bieszczadach, Stanisławem Krycińskim, o tym, jak w latach 70. I 80. ubiegłego wieku jeździło się z Warszawy w stronę Połonin. Przyznał, że było… krócej, bo pociąg jechał przez Radom i kierował się na Rzeszów, a nie tak jak obecnie, przez Kraków. Tak czy inaczej, podróż trwała 12 godzin (a mówimy o trasie prawie dwa razy krótszej niż ma dzisiejszy "Przemyślanin"!). Miejscówek w drugiej klasie nie było, więc gdy pociąg zatrzymał się na pierwszej stacji, tłum parł do środka.

- Gdy jeździliśmy grupą, kilku kolegów wskakiwało przez któreś ze środkowych okien, by zająć miejsca dla pozostałych. Nie zawsze się to udawało i często całą trasę pokonywało się na korytarzu, ale nikt nie narzekał. Jak tylko znajdowaliśmy gdzieś kawałek wolnej podłogi, rozkładaliśmy karimatę i siadaliśmy – opowiada.

Autor: Martyna Kośka

Źródło: WP.PL

Po prawdzie, obrazek tłumów napierających na pociąg mam dość świeżo w pamięci, bo dekadę temu miejscówki w drugiej klasie dopiero się upowszechniały, a systemy sprzedaży nie widziały nic alarmującego w tym, że na dane połączenie sprzedano trzy razy więcej biletów niż jest miejsc siedzących i stojących razem wziętych. Nie da się jednak zaprzeczyć, że w ostatnich latach komfort podróży pociągiem znacząco wzrósł. Upowszechniły się składy wyposażone w wagony bezprzedziałowe i gniazdka elektryczne, trwają eksperymenty z internetem bezprzewodowym. Coraz rzadziej widzę naburmuszonych konduktorów, którzy wydają się mieć pasażerom za złe, że w ogóle zajmują miejsce w pociągu.

Wars nie chodzi spać

Gdy ciągnąca się dziesiątkami kilometrów równina zaczęła już lekko falować - niechybny znak, że wjeżdżamy na pogórze - poszłam na szybkie śniadanie do Warsu. Bufet był zamknięty, a wisząca na nim kartka informowała, że trzeba poczekać, bo trwa sprzedaż w pociągu. Po kilku minutach wróciła obsługująca Wars dziewczyna. Jej nadejście zapowiedział dźwięk popychanego wózka z kawą, wodą mineralną i batonikami. Taki swoisty pociąg w pociągu.

Zainteresowałam się, czy sama obsługuje bar i jednocześnie chodzi z wózkiem.

- A nie, to tylko w nocy. Zamieniamy się z siostrą co pięć godzin. Teraz ona śpi, ja miałam przerwę wcześniej - odpowiedziała.

O ile ekipa konduktorska i maszynista zmieniają się co kilka godzin (na przykład ci, którzy zaczęli trasę w Świnoujściu, w Poznaniu przesiadają się do pociągu powrotnego), to "siostry z Warsu" jechały od samego początku. Dziewczyna zdradziła mi, że to jej dwunasty dzień w pracy z rzędu, ale od następnego dnia robi sobie tygodniową przerwę. - To tylko w wakacje tak wygląda - dodała z uśmiechem.

Autor: Martyna Kośka

Źródło: WP.PL

Zamówiłam kawę i racuchy. Cena? 21 zł. Jeszcze do zniesienia - pomyślałam.

Autor: Martyna Kośka

Źródło: WP.PL

Poczuć się jak w czasach Habsburgów

Do Przemyśla dojechaliśmy z półgodzinnym opóźnieniem.

Przypuszczam, że mogę być jedyną pasażerką, która pokonała całą trasę. Większość pasażerów wysiadała – i dosiadała się – na największych stacjach pośrednich. Konduktor zdradził mi, że największa "wymiana" dokonuje się w Krakowie.

Autor: Martyna Kośka

Źródło: WP.PL

Przemyśl oczarował mnie, gdy odwiedziłam go po raz pierwszy przed kilkoma miesiącami. Pisałam o eleganckiej, mającej ambicje otrzymania gwiazdek Michelin, restauracji prowadzonej przez Caritas. Otwarta na dworcu, w tej samej sali, w której w czasach Habsburgów działał najbardziej elegancki lokal w mieście.

Trochę się przez ten czas zmieniło: odszedł szef kuchni, a zarządzający "Perłą Przemyśla" uznali, że pozycje w menu są zbyt drogie i trzeba dostosować je do możliwości finansowych potencjalnych klientów.

Autor: Martyna Kośka

Źródło: WP.PL

Dworzec w Przemyślu porównuje się niekiedy do muzeum. Nie ma w Polsce drugiego takiego budynku dworcowego: z malowidłami na ścianach, pozłacanymi zdobieniami, ogromnymi żyrandolami. Wszystko jak za czasów największej świetności miasta, gdy z pociągu łączącego Wiedeń i Lwów wysiadali tu cesarscy urzędnicy, wojskowi i artyści, którzy chcieli utrwalić czar tego galicyjskiego miasta na płótnie.

Miasto na głównym szlaku

Gdybym, z jakiegokolwiek powodu, chciała wrócić do Szczecina, wcale nie musiałabym czekać na odjeżdżającego o 18:40 "Przemyślanina". Oba miasta są zaskakująco dobrze skomunikowane. O 7:11 odjeżdża "Matejko", o 9:45 "Osterwa", a o 10:52 – "Mehoffer". Ten ostatni ma najdłuższą, bo licząca 920 km, trasę, ale na jej pokonanie potrzebuje prawie 2 godziny mniej niż "Przemyślanin". Pociągi jeżdżą różnymi trasami. Obowiązkowo przejeżdżają przez Kraków i Rzeszów, a później rozjeżdżają się w różnych kierunkach.

I tak znajdujący się na krańcach Polski Przemyśl ma bezpośrednie połączenie z Wrocławiem, Zieloną Górą, o Warszawie nie wspominając. Mało które miasto powiatowe jest tak dobrze skomunikowane z resztą kraju. Tak sobie myślę, że to ułatwia podjęcie decyzji, by rzucić wszystko i jechać w Bieszczady. Choćby na weekend.

Ja jednak w powrotną podróż się nie wybrałam. Kolejne dni spędziłam na Podkarpaciu, a swoimi spostrzeżeniami wkrótce podzielę się w kolejnych odsłonach #jedziemy w Polskę.

#jedziemyWPolskę

Jeśli w Twojej miejscowości dzieje się coś ważnego, ciekawego, poruszającego - zgłoś się do nas za pośrednictwem platformy dziejesie.wp.pl